sobota, 10 listopada 2012

Rozdział 40



To już dziś!!!

Obudziłam się w silnych ramionach mojego chłopaka, on jeszcze spał. Było mi dobrze, więc na razie nie miałam wcale ochoty by się podnosić. Leżałam tak wtulona w Carlosa, aż on sam się nie obudził.
- Dzień dobry. Koszmary Ci się już nie śniły? - zapytał uśmiechnięty, gdy się obudził.
- Dzień dobry. Nie, koszmary mnie już nie męczyły. - uśmiechnęłam się i musnęłam moimi ustami jego usta.
- Jak myślisz, która może być godzina? - zapytał.
- Nie mam pojęcia. Poczekaj. - wyciągnęłam telefon z kieszeni spodni. - Siódma trzydzieści. Carlos wstajemy.
- Już? Jest tak wcześnie... - zajęczał.
- Może jest i wcześnie, ale czeka nas, no przynajmniej mnie, bardzo długi dzień... Do osiemnastej chcę się wyrobić, nie zapominaj, że o 19 mam samolot do Polski.
- Nieee. - zajęczał. - Popełniłem kolejny błąd w moim życiu... Pozwalam Ci wyjeżdżać. - skrzywił się.
- Heh, oj... Kochanie, nie będzie tak źle. - zaśmiałam się, a ten zaczął mnie łaskotać. Prosiłam o to żeby przestał, ale na próżno.
Tak rozbujaliśmy ten hamak, że z niego spadliśmy. Upadek zamortyzowała trochę miękka trawa, trochę bolało, ale przynajmniej Carlos przestał mnie łaskotać. 
- No to teraz jestem zmuszony do tego żeby jednak się podnieść. - zajęczał leżący obok mnie Carlos.
- No raczej. - zaśmiałam się, wstaliśmy i objęci ruszyliśmy w stronę domku.
Vanessa, Meggie, James, Raf, Kendall, Logan, Mark i Smith już nie spali, więc szybko posprzątaliśmy po wczorajszym wieczorze i zjedliśmy śniadanie. Stopniowo wszyscy się rozjeżdżali, najpierw Logan z Vanessą, potem James i Meg, Kendall i potem ja, Carlos i Raf prawie na końcu. Przyjechaliśmy do domu, ja od razu pobiegłam się odświeżyć, prysznic i się przebrać. Pakowanie na razie odstawiłam na boczny tor. Wsiedliśmy z Carlosem do samochodu i pojechaliśmy na cmentarz.
Weszliśmy na aleję, gdzie były same małe groby.
- Szkoda takich maluchów. - powiedziałam, gdy mijaliśmy kolejne dziecięce mogiły. - Andy, dwa latka. Katy, trzy miesiące. Oscar, dwa dni. - czytałam napisy na mijanych nagrobkach.
- Mi też szkoda tych dzieci, ale czasu już się nie da cofnąć... - odpowiedział Carlos.
Po chwili staliśmy już przed grobem Timiego.  Położyłam bukiet kwiatów na płycie grobowej i spojrzałam na miniaturkę zdjęcia zamieszczoną obok imienia, nazwiska, dat urodzenia i śmierci.
- Gdyby nie ten psychopata to Tim nadal by żył. - powiedziałam ściszonym głosem.
- Lena, nie myśl już o tym. - Carlos zbliżył się do mnie i objął. - Widocznie, ktoś tam na górze ma ułożony scenariusz życia dla każdego i scenariusz Tima skończył się właśnie tak. - dodał.
Staliśmy jeszcze chwilę obok grobu i po dziesięciu minutach wróciliśmy do samochodu Carlosa.
Włączyłam cicho radio i ruszyliśmy.
Po dwudziestu minutach byliśmy już pod domem. Była 10, więc do wyjścia z domu mam jakieś 8 godzin, a do startu samolotu 9h.
Carlos powiedział, że mi pomoże. Szczerze powiedziawszy to marnie widziałam tą jego pomoc, to raczej będzie przeszkadzanie, no ale dobra....
Wyszliśmy na piętro i weszliśmy do mojego pokoju. Wyjęłam z szafy walizkę i włożyłam do niej jedną parę jeansów, które leżały na moim łóżku. Odwróciłam się by wziąć stos poskładanych T-shirtów. Wzięłam je i już miałam je włożyć do walizki...
- Carlos, te spodnie miały być w walizce, a nie obok. - yhy, moje przypuszczenia się sprawdzają.
- Lenaa! - zajęczał. - Ja nie chce żebyś wyjeżdżała!!! - stanął za mną, objął mnie w pasie i położył głowę na moim ramieniu.
- Skarbie, ja nie wyjeżdżam do Afganistanu, czy Iraku. Nie będę biegać z karabinem i nikt mnie nie zabije. Wracam do Polski, będziemy mieć stały kontakt i tak jak obiecałeś, będziesz mnie odwiedzał. - uśmiechnęłam się.
- Muszę się z tym w końcu pogodzić, prawda? - zrobił minę małego, bezbronnego szczeniaczka.
- No chyba tak. - udałam smutek, a on zajęczał i pocałował mnie w szyję.
Po tej małej przerwie wróciliśmy do pakowania moich rzeczy. Podeszłam do szafy i zaczęłam wyjmować z niej moje ubrania i rzucać na łóżko.
- Carlos, ja mam jeszcze ten twój czerwony T-shirt, co mi go pożyczyłeś po nieprzyjemnym spotkaniu z twoją klamką. - powiedziałam, wyjmując czerwoną koszulkę z półki.
- Jest twoja. - uśmiechnął się Latynos.
- Naprawdę? - zapytałam, podobała mi się ta koszulka :P
- Nie, na niby. - zażartował, wyrwał mi ją z ręki i włożył do torby. - Ta koszulka leci z tobą do Polski.
- Dziękuję. - posłałam całusa mojemu chłopakowi.
To całe pakowanie zajęło nam trzy godziny, więc to oznacza, że do wyjazdu na lotnisko zostało mi pięć godzin, a do wylotu sześć!
Co można robić przez ten czas?
Najpierw zjedliśmy w piątkę obiad, ja, Carlos, Raf, Maria i Pedro. Potem po nim posprzątaliśmy i wyszliśmy do ogrodu. Raf drzemał na hamaku, Pedro z Marią grali w szachy przy stoliku pod parasolem, a ja z Carlosem wygrzewaliśmy się w słońcu, leżąc na kocu.
Potem zainteresowaliśmy się grą Marii i Pedra. Ostateczna rozgrywka, kto wygra? Kto wypowie te słowa – szach i mat!? Ja stałam za Latynoską, a Raf z Carlosem za swoim ojcem.
Przyglądałam się układowi szachów na szachownicy i próbowałam sobie przypomnieć jak mój dziadek, uczył mi grać w tą grę. Pokombinowałam i zaczęłam szeptać Marii do ucha. Zrobiła tak jak jej poradziłam. Kilka ruchów i z jej ust wyszły te zwycięskie słowa – szach i mat.
- Ale jakim cudem Ty ze mną wygrałaś?! - zdziwił się mężczyzna.
- No widzisz, a to wszystko dzięki Lence. - zaśmiała się czarnowłosa.
- Szachy? Tej gry to nawet ja nie pojmuję. - Raf popatrzył się na mnie ze zdziwioną miną.
- Gdy byłam mała to mój dziadek mnie uczył w to grać. Przypomniałam sobie i podpowiedziałam Marii. - uśmiechnęłam się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz