To już dziś!!!
Obudziłam się w silnych ramionach mojego
chłopaka, on jeszcze spał. Było mi dobrze, więc na razie nie miałam wcale
ochoty by się podnosić. Leżałam tak wtulona w Carlosa, aż on sam
się nie obudził.
- Dzień dobry. Koszmary Ci się już nie śniły?
- zapytał uśmiechnięty, gdy się obudził.
- Dzień dobry. Nie, koszmary mnie już nie
męczyły. - uśmiechnęłam się i musnęłam moimi ustami jego usta.
- Jak myślisz, która może być godzina? -
zapytał.
- Nie mam pojęcia. Poczekaj. - wyciągnęłam
telefon z kieszeni spodni. - Siódma trzydzieści. Carlos wstajemy.
- Już? Jest tak wcześnie... - zajęczał.
- Może jest i wcześnie, ale czeka nas, no
przynajmniej mnie, bardzo długi dzień... Do osiemnastej chcę się wyrobić, nie
zapominaj, że o 19 mam samolot do Polski.
- Nieee. - zajęczał. - Popełniłem kolejny
błąd w moim życiu... Pozwalam Ci wyjeżdżać. - skrzywił się.
- Heh, oj... Kochanie, nie będzie tak źle. -
zaśmiałam się, a ten zaczął mnie łaskotać. Prosiłam o to żeby przestał, ale na
próżno.
Tak rozbujaliśmy ten hamak, że z niego
spadliśmy. Upadek zamortyzowała trochę miękka trawa, trochę bolało, ale
przynajmniej Carlos przestał mnie łaskotać.
- No to teraz jestem zmuszony do tego żeby
jednak się podnieść. - zajęczał leżący obok mnie Carlos.
- No raczej. - zaśmiałam się, wstaliśmy i
objęci ruszyliśmy w stronę domku.
Vanessa, Meggie, James, Raf, Kendall, Logan,
Mark i Smith już nie spali, więc szybko posprzątaliśmy po wczorajszym wieczorze
i zjedliśmy śniadanie. Stopniowo wszyscy się
rozjeżdżali, najpierw Logan z Vanessą, potem James i Meg, Kendall i potem ja,
Carlos i Raf prawie na końcu. Przyjechaliśmy do domu, ja od razu pobiegłam się
odświeżyć, prysznic i się przebrać. Pakowanie na razie odstawiłam na boczny
tor. Wsiedliśmy z Carlosem do samochodu i pojechaliśmy na cmentarz.
Weszliśmy na aleję, gdzie były same małe
groby.
- Szkoda takich maluchów. - powiedziałam, gdy
mijaliśmy kolejne dziecięce mogiły. - Andy, dwa latka. Katy, trzy miesiące.
Oscar, dwa dni. - czytałam napisy na mijanych nagrobkach.
- Mi też szkoda tych dzieci, ale czasu już
się nie da cofnąć... - odpowiedział Carlos.
Po chwili staliśmy już przed grobem
Timiego. Położyłam bukiet kwiatów na
płycie grobowej i spojrzałam na miniaturkę zdjęcia zamieszczoną obok imienia, nazwiska, dat urodzenia i śmierci.
- Gdyby nie ten psychopata to Tim nadal by
żył. - powiedziałam ściszonym głosem.
- Lena, nie myśl już o tym. - Carlos zbliżył
się do mnie i objął. - Widocznie, ktoś tam na górze ma ułożony scenariusz życia
dla każdego i scenariusz Tima skończył się właśnie
tak. - dodał.
Staliśmy jeszcze chwilę obok grobu i po
dziesięciu minutach wróciliśmy do samochodu Carlosa.
Włączyłam cicho radio i ruszyliśmy.
Po dwudziestu minutach byliśmy już pod domem.
Była 10, więc do wyjścia z domu mam jakieś 8 godzin, a do startu samolotu 9h.
Carlos powiedział, że mi pomoże. Szczerze
powiedziawszy to marnie widziałam tą jego pomoc, to raczej będzie
przeszkadzanie, no ale dobra....
Wyszliśmy na piętro i weszliśmy do mojego
pokoju. Wyjęłam z szafy walizkę i włożyłam do niej jedną parę jeansów, które
leżały na moim łóżku. Odwróciłam się by wziąć stos
poskładanych T-shirtów. Wzięłam je i już miałam je włożyć do walizki...
- Carlos, te spodnie miały być w walizce, a
nie obok. - yhy, moje przypuszczenia się sprawdzają.
- Lenaa! - zajęczał. - Ja nie chce żebyś
wyjeżdżała!!! - stanął za mną, objął mnie w pasie i położył głowę na moim
ramieniu.
- Skarbie, ja nie wyjeżdżam do Afganistanu, czy
Iraku. Nie będę biegać z karabinem i nikt mnie nie zabije. Wracam do Polski, będziemy mieć stały kontakt i tak jak obiecałeś, będziesz mnie
odwiedzał. - uśmiechnęłam się.
- Muszę się z tym w końcu pogodzić, prawda? -
zrobił minę małego, bezbronnego szczeniaczka.
- No chyba tak. - udałam smutek, a on
zajęczał i pocałował mnie w szyję.
Po tej małej przerwie wróciliśmy do pakowania
moich rzeczy. Podeszłam do szafy i zaczęłam wyjmować z niej moje ubrania i
rzucać na łóżko.
- Carlos, ja mam jeszcze ten twój czerwony
T-shirt, co mi go pożyczyłeś po nieprzyjemnym spotkaniu z twoją klamką. -
powiedziałam, wyjmując czerwoną koszulkę z półki.
- Jest twoja. - uśmiechnął się Latynos.
- Naprawdę? - zapytałam, podobała mi się ta
koszulka :P
- Nie, na niby. - zażartował, wyrwał mi ją z
ręki i włożył do torby. - Ta koszulka leci z tobą do Polski.
- Dziękuję. - posłałam całusa mojemu
chłopakowi.
To całe pakowanie zajęło nam trzy godziny,
więc to oznacza, że do wyjazdu na lotnisko zostało mi pięć godzin, a do wylotu
sześć!
Co można robić przez ten czas?
Najpierw zjedliśmy w piątkę obiad, ja,
Carlos, Raf, Maria i Pedro. Potem po nim posprzątaliśmy i wyszliśmy do ogrodu.
Raf drzemał na hamaku, Pedro z Marią grali w szachy przy stoliku
pod parasolem, a ja z Carlosem wygrzewaliśmy się w słońcu, leżąc na kocu.
Potem zainteresowaliśmy się grą Marii i
Pedra. Ostateczna rozgrywka, kto wygra? Kto wypowie te słowa – szach i mat!? Ja
stałam za Latynoską, a Raf z Carlosem za swoim ojcem.
Przyglądałam się układowi szachów na szachownicy
i próbowałam sobie przypomnieć jak mój dziadek, uczył mi grać w tą grę. Pokombinowałam i zaczęłam szeptać Marii do ucha. Zrobiła tak jak jej
poradziłam. Kilka ruchów i z jej ust wyszły te zwycięskie słowa – szach i mat.
- Ale jakim cudem Ty ze mną wygrałaś?! -
zdziwił się mężczyzna.
- No widzisz, a to wszystko dzięki Lence. -
zaśmiała się czarnowłosa.
- Szachy? Tej gry to nawet ja nie pojmuję. -
Raf popatrzył się na mnie ze zdziwioną miną.
- Gdy byłam mała to mój dziadek mnie uczył w
to grać. Przypomniałam sobie i podpowiedziałam Marii. - uśmiechnęłam się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz